Budżet partycypacyjny, obywatelski - definicja, idea, szanse i zagrożenia

Budżet partycypacyjny, obywatelskiCoraz więcej lokalnych społeczności domaga się bezpośredniego decydowania o przyszłości, wsi, miast, gmin. Widzą to rządzący samorządami i - choć często niechętnie i z oporami - dołączają do rewolucji obywatelskości. Partycypacyjne budżety to ani nie nowy ani nie polski wymysł.

Gdy nad Wisłą rodziła się demokracja 1989 roku, gospodarka przestawiana była na rynkowe tory a myślenie społeczne wyswobadzało się z nakazowego na kreatywne, w dalekim, brazylijskim Porto Alegre rozpoczęły się prace nad oddaniem w ręce mieszkańców części pieniędzy. Nie jest zaskoczeniem, że takie rozwiązanie miało co najmniej tylu przeciwników, co zwolenników. Nie mogło być inaczej, skoro gra szła o grube pieniądze, a przez to o władzę.

Ideą partycypacyjnego budżetu jest przecież zrzeczenie się rządzących części swych uprawnień. Choć nie mieszkańcy decydują o zaciąganiu kredytów, ale to oni wskazują w co lepiej zainwestować. Oddanie takiej możliwości obywatelom było o tyle niewyobrażalne, bo przecież to oni wybrali decydentów, a ci - przynajmniej w ich mniemaniu - lepiej wiedzą i widzą ze swoich gabinetów potrzeby społeczności.

Jednak ci, którzy szybciej zrozumieli, że to błędne myślenie, dostali ostatecznie kredyt zaufania. Nie można bowiem lepiej kupić poparcia, niż zadowoleni wyborcy. A ci będą szczęśliwi, jeśli będą mogli decydować przynajmniej o swoim najbliższym otoczeniu. Dzięki budżetom partycypacyjnym w osiedlach i dzielnicach powstaje dokładnie to, czego potrzebują ich mieszkańcy. Nowy chodnik, wybieg dla psa, rewitalizacja parku - przykładów takich działań są setki, a ogranicza je jedynie pomysłowość proponujących projekty i pieniądze.

Wiadomo, że żaden samorząd nie zdecyduje się nigdy na przekazanie 100 proc. budżetu do dyspozycji mieszkańców. To zresztą byłoby nielogiczne, bowiem miasto, gmina czy powiat mają swoje zobowiązania, także wobec obywateli (edukacja, służba zdrowia, bezpieczeństwo to tylko niektóre z najważniejszych). Nie przekaże też z innego względu - do wszystkiego co nowe, trzeba podchodzić z dystansem, ale też dać kredy t zaufania. Dlatego polskie samorządy rozpoczynają takie działania bardzo ostrożnie.

Przykład Sopotu, który w 2011 roku jako pierwszy decydował się wprowadzić w Polsce budżet partycypacyjny, powielany był już wielokrotnie. W pierwszej edycji mieszkańcy mieli do dyspozycji ok. procenta budżetu miasta. W Warszawie - w zależności do dzielnicy te stawki również krążą wokół podobnej procentowo kwoty. Zazwyczaj - z czasem - to się zwiększa. Władze przekonują się, że oddanie części uprawnień mieszkańcom nie jest tak bolesne, a może przynieść długofalowe, pozytywne efekty. W Dąbrowie Górniczej w 2014 roku mieszkańcy zdecydowali o wydaniu ok. 5 mln złotych, w 2015 to już 8 mln. Proporcjonalny wzrost, choć stawki mniejsze w Olsztynie. Pierwsza edycja to ponad 2 miliony, kolejna - o milion więcej.

A dla kogo budżet partycypacyjny jest kłopotem? W główniej mierze dla tych, którzy boją się zmian. Wolą żeby było jak jest. No i dla tych, którzy nie ufają społeczeństwu i jego mądrości. Na szczęście wydaje się, że tych jest coraz mniej. Specjaliści zajmujący się budżetami partycypacyjnymi szacują, że takie rozwiązanie działa już w grubo ponad tysiącu miejscach na całym świecie.